środa, 24 października 2012

21 październik - Meksyk w 30 godzin cd.

Po przebudzeniu uświadomiliśmy sobie najgorsze - pogoda w Meksyku nas nie rozpieściła. Spodziewaliśmy się tropikalnych upałów, a zaskoczyła nas temperatura ok.20 stopni i lekki deszcz. Musieliśmy sobie jakoś z tym poradzić. Poszliśmy na tradycyjne meksykańskie śniadanie (nie mieliśmy pojecia co się na nie składa) i wszyscy zgodnie zamówiliśmy tą samą zupę. Napięcie sięgało zenitu gdy czekaliśmy na jedzenie i opadło natychmiast gdy zupa okazała się flakami. Chłopcy twardo zjedli, ale dziewczyny szybko uciekły w poszukiwaniu tacos!
Nadszedł czas plażowania nad oceanem. Znaleźliśmy opuszczoną plażę, kupiliśmy butelkę wina, rozłożyliśmy koce i tak też spędziliśmy całe popołudnie. Był spacer nad oceanem, zamoczenie stóp (Michu miał pecha - przyszła fala i zmoczyła go do pasa) i drzemka na piasku. Po dwóch tygodniach "ciężkiej pracy" czyli zwiedzania - nadszedł czas na odpoczynek.
Wieczorem wybraliśmy się na kolację w miasteczku Rossarito. Warto wspomnieć, że ja i Żana jesteśmy dozgonnymi fankami Mexico Baru we Wrocławiu. Naszym marzeniem było zjeść oryginalne meksykańskie enchiladas i buritos. Wybraliśmy klimatyczną knajpkę, gdzie kucharz uśmiechanął się do nas 100 razy. Uczta była wyśmienita - oprócz tradycyjnego jedzenia było mnóstwo owoców morza - ośmiorniczek, krewetek czy kalmarów itd. Zaraz obok natrafiliśmy na sklep z pamiątkami, gdzie zupełnie jak w Egipcie czy w Turcji nie było cen - trzeba było się targować. Na szczęście właściciele nie byli natrętni, częstowali darmową tequilą i opowiadali o tym, że ich marzeniem jest zobaczyć Dubaj. No cóż, nie tylko ich.
Wyruszyliśmy w stronę Stanów. Była godzina 20:00, do północy mieliśmy ubezpieczenie samochodu na Meksyk. Po drodzę mieliśmy pierwszą kontrolę, przeszukano nam każdą torbę i plecak. W Tijuanie natrafiliśmy na gigantyczny korek w stronę przejścia granicznego. Zapowiadało się długie czekanie. Po 4 godzinach w końcu podjechaliśmy do celnika, który sprawdził nasze paszporty i z uśmiechem na ustach stwierdził, że jesteśmy szczęściarzami - załapaliśmy się na rewizję osobistą. Pech był ogromny, bo jak się okazało, z kilku tysięcy aut czekających na przekroczenie granicy takie "szczęście" miało tylko około 20. Nie było jednak tak źle - polegało to na 40 minutowym sprawdzaniu paszportów. Zostaliśmy wpuszczeni na teren USA!
Podjechaliśmy do wypożyczalni, gdzie czekało już na nas nasze stare auto. Noc spędziliśmy na parkingu, bo ciężko było nam się z nim rozstać - wsiadając do niego poczuliśmy się trochę jak w domu.
Przed nami Kalifornia...























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz