środa, 7 listopada 2012

29 październik - Nasz dzień z Sandy

Nieświadomi informacji przekazywanych przez polską telewizję, noc przespaliśmy bardzo spokojnie. Otworzyliśmy oczy w momencie kiedy w kraju była 13:00 i nasze rodziny zaczynały się bardzo denerwować. Na swoim telefonie miałam już najważniejszą informację - nasz lot był oficjalnie odwołany.
Pierwszym naszym krokiem była próba połączenia się z Lotem i ustalenia kiedy w takim razie możemy wrócić do domów. Mieliśmy do wyboru dwie opcje - dzień później lub w sobotę (czyli przed nami byłoby 5 kolejnych nocy w NYC). Po krótkim namyśle postanowiliśmy nie ryzykować - zostajemy!
Druga rzecz wydaje się dość logiczna - zadzwonić do konsulatu RP z pytaniem czy może jest zorganizowana jakaś pomoc dla takich osób jak my. Wchodzimy na stronę w poszukiwaniu numeru, a tam informacja - konsulat nieczynny, no bo huragan!
Powoli docierało do nas, że jesteśmy zdani tylko na siebie (i na przelewy bankowe z Polski). Szukaliśmy noclegu, a wiadomo już, że w Nowym Jorku nie jest to proste.
W tym momencie należy przedstawić Victora. Historia jest zabawna. Dawid poszedł zapalić, podszedł do niego obcy facet, który poprosił o papierosa. Dawid opowiedział szybko naszą historię i sytuację w której się znaleźliśmy. Victor (z pochodzenia Japończyk, od 12 lat mieszkający w USA) momentalnie zaangażował się w poszukiwania noclegu dla nas. Skończyło się na tym, że na szczęście Radek załatwił dwie następne noce w tym samym hostelu. Było to jedyne wyjście, ponieważ komunikacja miejska już nie działała, a po godzinie 15:00 był zakaz wychodzenia z domów. Victor natomiast znalazł nam tańszy nocleg na kolejne 3 dni, aż do soboty.
Gdy już wiedzieliśmy że wakacje nam się przedłużą, gdy każdy powiadomił pracodawcę o kolejnych dniach urlopu i wiedzieliśmy, że mamy gdzie spać - wybraliśmy się na obiad i zakupy żywnościowe - trzeba było zaopatrzyć się w suchy prowiant i napoje by jakoś przetrwać w zamknięciu.
Po powrocie zaczął się nasz pierwszy podczas całej podróży prawdziwy odpoczynek - nie musieliśmy się nigdzie spieszyć i nigdzie jechać. Podczas gdy nasi bliscy byli przerażeni naszą sytuacją, my graliśmy w ping-ponga i w karty. Wyciągnęłam nawet (nietknięte przez 3 tygodnie) książki, by poczytać. Dzień upłynął na powolnym oczekiwaniu na apogeum huraganu, ciągłym kontakcie z Polską i odpisywaniem na wiadomości od znajomych, że jesteśmy bezpieczni.
Gdy wiał już bardzo silny wiatr, odwiedził nas nasz nowy przyjaciel. Wpadł tylko na chwilę, by przynieś nam wielką torbę z jedzeniem, herbatą, kawą i alkoholami - byliśmy w szoku, że można być tak bezinteresownym!
O godzinie 20:00 wszyscy usiedliśmy przed oknem, by zobaczyć apogeum Sandy. Marcin wybiegł na zewnątrz by robić zdjęcia. Zbyt wiele uchwycić się nie dało. Co prawda wiało, ulice były prawie puste, często można było zobaczyć przejeżdżający radiowóz, ale nic nie fruwało, fala nie szła, domy stały jak stały. Nie da się ukryć - huragan ominął obszar przed naszym oknem.
Poszliśmy spać późno, nieświadomi zniszczeń jakie dokonały się bardzo blisko nas.

PS. Chciałam oficjalnie podziękować mojemu bratu za to że poświęcił cały dzień na telefonach do naszych linii lotniczych i naszej firmy ubezpieczeniowej (polisę mieliśmy ważną tylko do końca października). Oprócz tego był w bezustannym kontakcie z nami. Myślał o sprawach, które nie przychodzą do głowy osobom wędrującym po Stanach "po omacku". Zabawna była sytuacja, gdy ktoś z nas zadał głośno pytanie "ciekawe do kiedy będzie nieczynne metro?" W tej samej sekundzie dostaję maila od brata w którym jest napisane "Metro nie będzie działać do piątku".
Dziękujemy! :)


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz